top of page

Weterynarze z krańca Polski znani na cały kraj

„Cieszymy się, gdy ktoś nas małpuje” – mówią weterynarze z „Ady”

Są rozpoznawalni niczym celebryci, którymi się nie czują. A to dlatego, że często pokazują ich ogólnopolskie, a także zagraniczne stacje telewizyjne. Pokazują ciekawostki z ich pracy, bo to dla widzów gratka, że w Przemyślu weterynarze opiekują się małym niedźwiedziątkiem, anakondą, czy protezują psa bez dwóch łap. Ale ich normalny dzień, to dzień wytężonej pracy. - Gdy gasną światła kamer nic się nie kończy – podkreślają weterynarze z „Ady”. - My wracamy do pracy, bo czekają nasi pacjenci i podopieczni, tu niczego się nie udaje, ani nie „naciąga” - podkreślają. Niewątpliwie osiągnęli sukces w tym co robią, ale choć wyróżniono ich w zeszłym roku prestiżową ogólnopolską nagrodą dla lekarzy weterynarii nie czują się jakoś niezwykle. - Mamy zaufanie ludzi i zwierząt, to dla nas najważniejsze – podkreślają. - Dla nas sukces to udana operacja chomika, kolejny uratowany bociek i wyleczony bezdomny sponiewierany kot. To nam się zdarza niemal codziennie - uśmiechają się.

Kiedyś „Ada” to był niewielki gabinet, mała sala operacyjna i nieduże zaplecze. Teraz to nowoczesna klinika, która może spokojnie konkurować z tymi z wielkich miast. Do tego woliera dla rysiów, specjalne pomieszczenia dla dzikich ptaków, mnóstwo miejsca dla bocianów, których aktualnie jest tu ponad setka, hotelik dla zwierzaków oczekujących na adopcję.

A wszystko to zaczęło się niemal 30 lat temu, kiedy to Andrzej Fedaczyński, weterynarz z Przemyśla rozpoczął pracę „na swoim”. Szybko stał się znany z solidności i tego, że o swoich pacjentów drobiazgowo dba, a od nowinek w świecie weterynarii nie stroni. Na początku pracował sam...- Bywało ciężko, bo pacjentów sporo, trudne czasem przypadki, a ja sam jak palec, ale jakoś dawałem radę – wspomina A. Fedaczyński.

W ślady ojca poszedł syn Andrzeja, Radosław. - W zasadzie od dzieciństwa jasne dla mnie było, że chcę być weterynarzem, jak tata, chociaż widziałem, jaka to ciężka praca – przyznaje Radosław, dziś niemniej znany od swego lekarz weterynarii.

Bociania przystań

Panowie Fedaczyńscy pracowali zatem razem, a pracy było coraz więcej, bo leczyli nie tylko zwierzęta domowe, ale też dzikie. Część z nich po wyleczeniu zostawała u nich. Przez lata rezydowało u nich ponad 2,5 tys. bocianów, których liczba z roku na rok rosła. - Wyleczyć to jedno, ale gdy taki bociek nie może odlecieć, trzeba go jeszcze wykarmić – uśmiecha się Radosław Fedaczyński. - Zwyczajnie przestało być nas na to stać z prywatnych pieniędzy – dodaje jego ojciec.

Dlatego Fedaczyńscy i Kotowicz powołali do życia Ośrodek Rehabilitacji Zwierząt Chronionych i fundację. Dzięki temu mogą zbierać pieniądze na swoje „dzikuski”, a także bezdomne zwierzęta domowe, które przygotowują do adopcji.

Śrubują standardy

Swego czasu na Prima Aprilis jedna z lokalnych gazet napisała, że u Fedaczyńskich jest ….hipopotam. Wielu ludzi w to uwierzyło, bo mało czym można już tych weterynarzy zaskoczyć. Jakich tu bowiem podopiecznych nie było: trzy niedźwiedzie, kilka wilków, siedem rysiów, o sarnach czy lisach nie mówiąc. Do tego dzikie ptactwo, które częściowo udaje się przywracać naturze. Poza tym tu na ogół trafiają chore zwierzęta egzotyczne: - Było ich troszkę – wspominają weterynarze. - Anakonda, legwan, kameleon, czy żaba z tropików – wyliczają.

O „Adzie” szybko stało się głośno nie tylko na Podkarpaciu, a nawet nie tylko w Polsce. Klinikę odwiedzają klienci z najdalszych zakątków kraju, ale także z zagranicy: Hiszpanii, Niemiec, Francji. Dlaczego? Bo „Ada” choć znajduje się na „końcu” Polski standardy trzyma na poziomie europejskim, a nawet nie tylko trzyma, ale i je śrubuje.- Cieszymy się, gdy inni nas małpują – mówi całkiem poważnie Radek Fedaczyński. - W każdej dziedzinie, czy to w opiece nad pacjentami czy podopiecznymi, czy w nowinach w leczeniu, czy rehabilitacji bardzo nam miło, gdy ktoś chce nas naśladować – dodaje Jakub Kotowicz, menadżer „Ady” i świeżo upieczony lekarz weterynarii.

Jednak naśladowanie, czy jak kto woli małpowanie, przemyskich weterynarzy nie jest łatwe. Nie na darmo zdobyli w zeszłym roku prestiżową nagrodę „Top for dog” dla najlepszej kliniki weterynaryjnej w Polsce. - Nagrody nagrodami, ale tak naprawdę to ciężka praca – podkreślają. - Za to taka, która daje mnóstwo satysfakcji i która potrafi wycisnąć nie tylko pot, ale i łzy wzruszenia – dodają uśmiechnięci weterynarze.



Tu każdy zwierzak jest kimś

Kogóż tu nie było? Nie, to nie pomyłka, że na zwierzaka mówi się „ktoś” ...Każde zwierzę, czy to dzikie, czy bezdomne, które tu trafia jest nazywane jakimś imieniem i traktowane jak członek wielkiej rodziny. Nigdy się o nim nie zapomina, zostają fotografie, wpisy na Facebooku, ale przede wszystkim wspomnienia.


Niedźwiedzica „Przemysia”, która trafiła tu kilka lat temu wygłodzona i przerażona, jej młodsza kuzynka „Puchatka”, dziś żyjąca w poznańskim zoo i zwana „Cisną” znaleziona właśnie w Cisnej maleńka i zdana tylko na ludzkie ręce i butelkę z mlekiem, ryś „Rysiek” z urwaną przez siatkę leśną łapą, teraz dumny „Bohun” w jednym ze śląskich ośrodków dla rysiów, wilki, które zginęłyby bez pomocy ludzi z „Ady”, bieliki zatrute mięsem przeznaczonym dla lisów, które pomagali przywrócić naturze Agnieszka Włodarczyk i Tomasz Kamel. Były też małpki, węże, papugi – ofiary ludzkiej bezmyślności, wzięte na chwilę dla uciechy, a gdy ludzie się nimi znudzili wyrzucone na ulicę. I te mało spektakularne, zwyczajne domowe zwierzaki, psy, koty – skrzywdzone przez ludzi, dręczone, te, które poznały w życiu tylko cierpienie, a trafiając tu znajdują tu ludzką troskę, ciepły, przyjazny dotyk dłoni, zainteresowanie i wolę, by zrobić dla nich wszystko, co najlepsze – znaleźć im dobry, kochający dom.

„Forest” - prekursor trudnego protezowania

Radosław Fedaczyński to człowiek zapracowany. Ma mało czasu i mnóstwo pracy. Pytany o najtrudniejsze w swoim życiu operacje marszczy na chwilę brwi, pociera czoło. - To chyba te na najmniejszych zwierzakach – zastanawia się. - Złożyć połamaną łapkę chomika, czy pozszywać język kota nie jest łatwo – przyznaje. - Ale przecież trzeba, bo zwierzę cierpi, a tylko ludzie mogą mu w takiej sytuacji pomóc- podkreśla doktor Radek, jak go nazywają tutaj, człowiek znany ze swego szczególnie emocjonalnego podejścia do podopiecznych.

Jakub Kotowicz to młodziutki weterynarz, jego dyplom z lutego tego roku pachnie jeszcze świeżością, ale w „Adzie” jest od lat. - Przygoda z „Adą” początek miała w czasach mojego gimnazjum, wraz z nią dojrzewała myśl o ty, co chcę w życiu robić – wspomina Jakub. - W czasie wyboru studiów była już tylko jedna: będę weterynarzem, takim jak Andrzej i Radek, uczę się od najlepszych – uśmiecha się młodziutki weterynarz, który nim zdobył dyplom w „Adzie” nauczył się wielu rzeczy, których nie uczą na żadnej uczelni. - O dzikich zwierzętach wiele wiem, o egzotycznych, ale najwięcej wiem o miłości do zwierzęcia, to przez Foresta - wyjaśnia. Forest to zwyczajny niby kundelek. Wpadł w sidła kłusowników i konał w lesie. Jego zanikające już skomlenie usłyszał ktoś z leśników. Pies trafił do „Ady”. Szanse miał małe, ale weterynarze stąd nigdy się nie poddają. Forest przeżył, ale łap nie udało się uratować, stracił dwie po jednej stronie ciała. - Wtedy była radość, że przeżył i ból, że został okaleczony, ale i nadzieja – opowiada Jakub. - Nadzieja na protezy dla Foresta. Kosztować miały 40 tys. złotych, tę kwotę udało się zebrać w ciągu zaledwie miesiąca. - Tak bardzo wierzą w nas ludzie – mówią weterynarze z „Ady”. - Nie mogliśmy zawieźć ani ich, ani Foresta - dodają. Dziś psiak wesoło biega po lecznicy. Ma tu nawet swój dom, nie budę, tylko dom, ale nie jest mu potrzebny, bo Forest żadnym rezydentem tu nie jest. - Jest mój, a ja jego – mówi poważnie Jakub. - Nie oddałbym go za skarby świata – zapewnia.

Po Foreście są kolejne protezowane zwierzęta, pies, a teraz kura Teofila, którą jego pani kocha i po pomoc dla niej przyszła jak zawsze, do „Ady”. - Usunięcie łapki to nie koniec świata – stwierdza R. Fedaczyński. - Postaramy się jej pomóc, by mogła chodzić, są takie możliwości - dodaje.

Leczą i szukają domów

Poza codzienną pracą i weterynaryjnymi wyzwaniami pracownicy i wolontariusze z „Ady” mają jeszcze inne wyzwania. Od kilku lat przy lecznicy działa Centrum Adopcyjne, które dba o to, by porzucone zwierzęta domowe znajdowały swój dom. Teraz będzie to szersza perspektywa, bo „Ada” będzie tworzyć psią wioskę. - Będzie to mieć status schroniska, ale klasycznym schroniskiem nie będzie – opowiadają z pasją weterynarze. - Wioska będzie wyglądać jak wioska: każdy pies będzie miał swój dom, będzie plac zabaw i basen – brzmi to jak jakaś opowieść z filmu, ale to prawda. - Chcemy też nawiązać stałą współpracę z behawiorystą, by przygotowywał naszych podopiecznych do adopcji – zdradzają. Projekt wioski już powstaje, a sympatyków „Ady” wcale nie dziwi takie przedsięwzięcie.

W dalszych planach jest Pogotowie dla Niedźwiedzi. Uda się? Na pewno...Takie rzeczy bowiem, tylko w „Adzie”. I to jest sukces ludzi, którzy o sukcesach mówią mało, ale potrafią bardzo przekuć marzenia w czyny.



bottom of page