top of page

Być jak Elvis Presley

Z Marcinem Życzyńskim, rzeszowskim naśladowcą Elvisa Presleya i propagatorem jego twórczości rozmawia Tomasz Szeliga i Marcin Żminkowski

- Elvis żyje?

- Żyje w tym sensie, że jego muzyka jest nieśmiertelna. Poza tym jako osoba wierząca, jestem przekonany o jego zbawieniu.

- Wielu fanów uważa, że król rocka upozorował swoją śmierć.

- Tak utrzymują ortodoksyjni fani Elvisa, głównie w USA, bo większość osób pogodziła się z tym, że piosenkarz zmarł 16 sierpnia 1977 roku. Natomiast legenda o tym, że on żyje, bardzo dobrze służy jego obecności w świecie muzycznym. Pamiętajmy, że Elvis jest ciągle jednym z najlepiej zarabiających artystów. Jest też fenomenem jeśli chodzi o liczbę osób naśladujących go na scenie i promujących jego twórczość. Mówi się nawet o kilkudziesięciu tysiącach naśladowców króla rocknrolla.

- Wokół śmierci Elvisa narosło mnóstwo mitów. Tym, którzy wierzą w spiskową teorię dziejów pomaga fakt, że dopiero w 2027 roku zostanie ujawnione sprawozdanie z sekcji zwłok. Dlaczego tak późno?

- Sam chciałbym wiedzieć. Zdumiewające, że zwleka się z tą informacją, podtrzymując w sposób niepotrzebny sensację. Oficjalną przyczyną śmierci Elvisa był zawał serca. Nie jest jednak tajemnicą, że w jego organizmie wykryto obecność środków nasennych i przeciwbólowych, Elvis był od nich uzależniony. Żył intensywnie, więc przed wyjściem na scenę zażywał leki pobudzające, a później, żeby się wyciszyć, nasenne i uspokajające. Nieprawdą jest natomiast, jakoby był uzależniony od narkotyków.

- Niech pan opowie o “doktorze Nicku”.

- George Nichopoulos był zaufanym lekarzem Elvisa, który na jego prośbę przepisywał mu wszystkie leki. Prawdopodobnie był też za mało czujny jeśli chodzi o konsekwencje ich przyjmowania. Nie przywiązuję jednak zbyt dużej uwagi do “doktora Nicka”. Moim zdaniem nie odgrywał w życiu Elvisa tak wielkiej roli, jaką mu się przypisuje. To zmitologizowana postać. Elvis miał wokół siebie przyjaciół, którzy starali się mu pomóc, ale posiadał też mocną osobowość, co stanowiło pewną przeszkodę. Tak charyzmatycznej postaci niełatwo było powiedzieć prosto w oczy prawdę o stanie zdrowia.

- Może i tak, ale lekarze gwiazd w Ameryce potrafią zarobić, sprzedając intymne wiadomości. Czy bliscy nieżyjącego już „Dr Nicka”, który po latach stracił zresztą licencję, mogą ogłosić kolejne rewelacje w sprawie Elvisa, podobnie jak uczynił to po wyjściu z więzienia Conrad Murray opiekujący się Michaelem Jacksonem?

- Nie sądzę, nie chciałbym się zresztą zatrzymywać na tym wątku, bo jest mnóstwo ciekawszych historii związanych z Elvisem. Ci, którzy znali „Króla” potwierdzają, że był niezwykle kulturalnym i sympatycznym człowiekiem z dużym poczuciem humoru. Szczodrym i hojnym nie tylko wobec znajomych. W Polsce znamy Elvisa powierzchownie, bardzo chciałbym, żeby się to zmieniło, bo ten genialny artysta na to zasługuje.

- Zanim jednak przejdziemy do spraw przyjemnych, proszę powiedzieć, jakie były największe słabości Elvisa?

- Jak każdy wielki artysta uwielbiał błyszczeć. Czasami był apodyktyczny, co wynikało z silnej osobowości. Niektórzy twierdzą, że miał słabość do kobiet, ale było chyba na odwrót – to kobiety za nim szalały (śmiech). Elvisowi nigdy nie udowodniono zdrady małżeńskiej, natomiast żona Priscilla porzuciła go dla trenera karate. Trenera, którego wynajął jej...Elvis. To brzmi banalnie, jak telenowela, lecz konsekwencje okazały się tragiczne. Wielu biografów Elvisa uważa, iż odejście żony było największym dramatem piosenkarza. Elvis nigdy się z tym nie pogodził. Co ciekawe, Priscilla robi teraz dużo dobrego na rzecz Elvisa i jego twórczości. Stoi m.in. za projektem koncertów symfonicznych z orkiestrami londyńską i praską. W czerwcu zawitają do Polski.

- Ogromnym ciosem dla Elvisa była śmierć matki. A jakie relacje łączyły go z ojcem?

- Najpierw o matce: był oczkiem w głowie Gladys Presley. Urodził się jako bliźniak, lecz brat zmarł w trakcie porodu i dlatego matka całą miłość przelała na Elvisa. O tym, że mama umiera dowiedział się podczas służby wojskowej w Niemczech. Dostał przepustkę, przyleciał do Stanów i zdążył się z nią pożegnać. Od tamtego czasu Elvis doświadczył bólu samotności, co znalazło wyraz w jego pięknych balladach. Kochał też muzykę gospel, był zresztą człowiekiem bardzo religijnym. Z ojcem miał dobre relacje, choć nie tak silne jak z matką. Po śmierci Gladys ojciec Elvisa ożenił się po raz drugi z kobietą mającą trzech synów z poprzedniego małżeństwa. Elvis z trudem, ale jednak zaakceptował ten związek, cieszył się, że będzie miał rodzeństwo. Swoich nowych braci zatrudnił potem przy organizacji własnych koncertów.

- Powiedział pan, że Elvis miał przyjaciół, a ja odniosłem wrażenie, że był samotny. Jego tragizm polega też na tym, iż został „przemielony” przez show-biznes.

- Elvis powiedział kiedyś, że bardzo trudno sprostać własnej legendzie. Wykreowano go na superbohatera, idola wielbionego przez masy i on starał się udźwignąć ten ciężar. Dla fanów robił wszystko, u schyłku kariery pokonywał ból fizyczny i wychodził na scenę nie z powodu próżności, ale żeby nie zawieść fanów. Dla Elvisa rodzina była najważniejsza. Przywiązywał ogromną wagę do świąt Bożego Narodzenia, Graceland (posiadłość artysty – red.) tonęła wówczas w prezentach. Elvis ubóstwiał córeczkę Lisę Marię, rozpieszczał ją, starał się spędzać z nią jak najwięcej czasu. Otoczony był współpracownikami, lecz faktycznie doświadczał samotności i bezradności. Potwierdza to jego śmierć. Znaleziono go martwego w łazience...

- Miewał próby samobójcze?

- To nie ten typ. Do końca żył bardzo intensywnie, żaden inny artysta nie zagrał tylu koncertów, co Elvis.

- Był rozrzutny?

- Odkrył, że większa radość jest w dawaniu. A skoro miał taką możliwość, bo był osobą zamożną, to fundował przyjaciołom osławione cadillaki, a nawet domy. Był niezwykle empatyczny i potrafił się dzielić owocami swojego sukcesu, co nie jest przecież rzeczą oczywistą. Obdarowywał szpital w Memphis, kupował sprzęt medyczny, pomagał dzieciom. Zagrał szereg koncertów charytatywnych, w tym największy na Hawajach i pierwszy transmitowany przez satelitę. Obejrzało go więcej ludzi, niż lądowanie Amerykanów na księżycu. Ba, pokazywano go nawet w Moskwie co na początku lat 70. należało do rzadkości. Elvis ujął mnie szczodrobliwością i wrażliwością społeczną. Oczywiście był też scenicznym geniuszem. Rozpoczął nową epokę w muzyce, łącząc śpiew z wielkim show. Jego występy w Las Vegas przeszły do historii. Był niezwykle uniwersalny, dlatego jest nie tylko królem rocknrolla, ale też gospel, bluesa i country. To wszystko sprawia, że jego legenda trwa. Dla mnie to zresztą niezwykłe zjawisko społeczne.

- Wciela się pan na scenie w rolę Elvisa, śpiewa, przybliża jego sylwetkę. Zajął się pan tym przez przypadek?

- Dla mnie słowo „przypadek” to świeckie imię Ducha Świętego. Nic się nie dzieje w życiu przypadkowo. Kiedyś zostałem zaproszony, żeby wystąpić jako Elvis na imprezie służbowej. Po wykonaniu „Love me tender” publiczność nagrodziła mnie owacjami, a koledzy namówili, bym kontynuował przygodę. Ten moment sprowokował mnie do odkrywania Elvisa, bo wtedy niewiele o nim wiedziałem.

- Jest pan do niego bardzo podobny. Ta sama fryzura, zarost, ale też rysy twarzy...

- Dziękuję, staram się godnie naśladować „Króla”. Przed wejściem na scenę jestem nieśmiały, a nie każdy wie, iż Elvis przed każdym występem odczuwał tremę. – Jeśli nie spodoba im się muzyka, to może spodobają się stroje – żartował.

- W Graceland jeszcze pan nie był, ale strój ma pan nie byle jaki.

- Jak Odyseusz zmierzał do swojej Itaki, tak ja zmierzam do Memphis (śmiech). Wizyta w tym mieście to moje marzenie, na razie jednak muszę się zadowolić Black Matadorem, jednym ze słynnych strojów Elvisa. To wierna kopia oryginału, uszyta w Stanach, posiadająca certyfikat jakości. Gdy będzie mnie stać, kupię inny legendarny strój – Old Indian - tym razem w kolorze białym. Razem z kilkoma innymi pasjonatami założyliśmy stowarzyszenie Elvis Lives. Przybliżamy kulturę lat 60. i 70. oraz samą postać „Króla”. Kilka miesięcy temu zorganizowaliśmy na rzeszowskim rynku koncert poświęcony muzyce Elvisa z okazji 40 rocznicy jego śmierci. Zaprosiliśmy też jego fotografa Eda Bonja, który pokazał unikatowe prace. W Polsce Elvis wciąż jest nieodkryty. Odpowiada za to w głównej mierze komunizm i żelazna kurtyna.

- Śpiewał pan też ze znanym zespołem rockowym Luxtorpeda. Jak to się stało?

- Przygoda z Luxtorpedą zaczęła się jesienią 2014 roku. Spotkałem wówczas, zupełnie nieoczekiwanie w jednym z hoteli, Roberta Litzę, lidera zespołu. Podczas rozmowy okazało się, że mają taki zwyczaj puszczania utworu Elvisa na początku i na końcu koncertu. Przyznałem mu się do swojej pasji związanej z Presleyem, a on zaprosił mnie do klubu Stodoła w Warszawie na swój koncert. Fani byli zaskoczeni, gdy najpierw usłyszeli jak zwykle podkład i głos Elvisa, który nagle wyszedł na scenę śpiewając jak żywy. Później powtórzyliśmy to kilka razy na innych koncertach w Polsce. Muzycy Luxtorpedy są bardzo otwarci i poczułem się wśród nich od razu jak w rodzinie. Są bardzo życzliwi...zresztą tak samo jak muzycy TCB Band Elvisa Presleya.

- No właśnie...Teraz idziecie o krok dalej. Do warszawskiego Teatru Palladium zaprosiliście niezwykłych gości...

- Pierwszy raz w Polsce zagrał wspomniany TCB Band czyli muzycy, którzy towarzyszyli Elvisowi na scenie w jego najlepszych latach. To wyjątkowe wydarzenie, choćby z uwagi na fakt, iż Presley nigdy nie występował w Europie. Nazwa zespołu to skrót od „taking care of your business” czyli jak mawiał Elvis. – Jeśli masz coś zrobić, zrób to dobrze i zrób to teraz! Innym z jego ulubionych powiedzeń podczas koncertów było zwracanie się do gitarzysty Jamesa Burtona z prośbą „play it James”, (ang. zagraj to James). Wówczas Burton wychodził i grał solówkę. To było moje absolutne marzenie, żeby zagrać z muzykami Prelseya na scenie i móc to powiedzieć do Jamesa Burtona.

- Jak to się stało, że udało się sprowadzić muzyków „Króla” do Polski?

- Oni od lat koncertują w Europie. Mają tutaj swojego managera i jednocześnie wokalistę, którym jest Dennis Jale. Spotkaliśmy go w Berlinie i po rozmowach również z Burtonem, zgodzili się przyjechać. Byli bardzo ciekawi Polski i tak im się nasz kraj spodobał, że chcą tutaj wrócić. Być może zobaczymy ich ponownie na początku przyszłego roku.

- Podczas koncertu wystąpił pan z córką...

- Zainspirowało mnie pewne wydarzenie z początku lat 90’. Był to pierwszy koncert poświęcony pamięci Elvisa Presleya w Memphis, podczas którego na wielkim ekranie był wyświetlany wizerunek Elvisa, a do jego głosu, grali na żywo muzycy TCB Band. Zaśpiewała tam córka Elvisa, Lisa Marie Presley piosenkę „Don’t cry daddy” w duecie z tatą. Piękne wykonanie tej ballady sprowokowało mnie do jej zaśpiewania z moją córką Miłką na scenie. A absolutnym marzeniem było zrobienie tego z muzykami Elvisa. Wykonałem z nimi aż cztery piosenki. W swoich najśmielszych marzeniach nie oczekiwałem, że to się może spełnić. A jednak...

- Marzenia się spełniają...

- Marzenia się spełniają i warto nie tylko je mieć, ale odważnie je realizować.


bottom of page